piątek, 31 stycznia 2014

2. James Potter.

-Tuniu! Tuniu, przepraszam! Nie wiedziałam, że ten chłopak od Snape'ów taki jest! Tuniu!
-Zamknij się w końcu, dziwolągu! - warknęła Petunia.
Od ostatniego zdarzenia, gdy to Severus zrzucił za pomocą magii gałąź na Tunię, ta traktuje mnie jak wroga. Próbowałam się z nią pogodzić, ale ona odrzuca moje przeprosiny... dlaczego się tak zachowuje?
Nagle do drzwi ktoś zapukał. Pobiegłam otworzyć - kto wie, może to jakaś przyjaciółka Tuni, która jej przemówi do rozumu?
Jednak za drzwiami stała nie dziewczynka, a pewna wyglądająca na srogą kobieta.
-Witaj, panna Evans, tak? Są twoi rodzice?
-Są*. Mamo! Tato! - krzyknęłam.
Rodzice po paru minutach przyszli do mnie (byli na drugim piętrze naszego domu).
-Lily, kto to? - spytała mama.
-Dzień dobry. Jestem tutaj, ponieważ wasza córka jest czarownicą.
Rodzice patrzyli na nią jak na wariatkę.
-Przepraszam, ale mogłaby pani powtórzyć? - zapytał tata.
-Wasza córka jest czarownicą.
-Przykro mi, ale to chyba pomyłka... - zaczęła mama.
-Mamo, nie. Severus, ten chłopak od Snape'ów mi opowiadał o tym. Nie dziwiło cię, że mogę zrobić na przykład tak? - zrzuciłam siłą woli ze stołu kartkę z rysunkami Tuni, która wcześniej leżała pośrodku niego. Mama spojrzała na mnie niepewnie.
-No dobrze... to może wejdzie pani do środka?

***

Rodzice byli zszokowani. Co ja gadam, wszyscy byliśmy zszokowani. Na koniec kobieta, która przedstawiła się jako Minerwa McGonagall, podała mi kopertę.
-Myślę, że pan Snape zaprowadzi cię na ulicę Pokątną. No cóż, do widzenia państwu - powiedziała do rodziców i... zniknęła! Patrzyłam w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była kobieta. I mam się czegoś takiego uczyć? Super!

***

-Wow.
Tylko tyle zdołałam z siebie wydusić na widok ulicy Pokątnej. Wspominałam może, że pogodziłam się ze Snape'em? Nie? No cóż, w takim razie teraz to robię. A mówiłam o tym, że mama uparła się, aby Petunia poszła z nami? Znowu nie? W każdym razie moja siostra za każdym razem, kiedy stawało się coś niezgodnego z logiką, piszczała ze strachu. U mnie zawsze takie rzeczy budziły fascynację. Sev chyba był rozbawiony zachowaniem siostry. I jeszcze ten list do dyrektora Hogwartu...

***

-I już wszystko? - spytałam z nadzieją. Miałam już naprawdę ciężkie pakunki i nie chciałam ich powiększać o kolejne towary.
-Jeszcze różdżka.
-O nie! Nie będę już się z wami szlajała po tych całych dziwacznych sklepach! Idę!
-Tuniu, ale jak wyjdziesz?
-Nie wiem, ale na pewno znajdę jakiś sposób!
-To pa.
-Pa... - powiedziała niepewnie i oddaliła się od nas o parę kroków. Szybko jednak zawróciła. - Dobra, wygraliście. Idę z wami.
Sev tylko wzruszył ramionami i wskazał dłonią stare, trochę zniszczone drzwi, przez które przeszliśmy.
W środku było... dziwnie. Panował półmrok. Kurz unosił się w powietrzu, a na półkach, zamiast książek stały jakieś dziwne, długie kartony...
-Witam. Pierwszy rok, prawda? Wszyscy troje? - spytał starzec, który nagle wyszedł zza jednego z regałów.
-Nie, tylko ja i on - powiedziałam, wskazując na mnie i na Snape'a.
-Rozumiem, rozumiem... - odpowiedział mężczyzna. - Panie mają pierwszeństwo**.
Machnął jakimś patykiem i... miarka leżąca na podłodze podniosła się i zaczęła mnie mierzyć! Trochę to dziwne, bo zmierzyła nie tylko moją wysokość, ale także długość ramion, dłoni, nosa, nóg, talię, głowę... wszystko. No, prawie.
-J-jak pan to zrobił? - zapytałam go, ale tylko machnął ręką. Do mojej dłoni wcisnął patyk podobny do tego, którym sam to coś zrobił i natychmiast go wyrwał. Następnie dał mi kolejny i poprosił, abym machnęła. Nic. Zabrał mi go. I tak przez parę minut. Zaczęłam już się denerwować. Nagle do sklepu wszedł chłopak o przepięknych, orzechowych oczach i rozczochranych, brązowych, prawie czarnych włosach. Stanął jak wryty w ziemię.
-Oczom nie wierzę! Niemożliwe... - powiedział do siebie.
-O co chodzi? - spytałam go.
-Śniłaś mi się - odpowiedział zszokowany. - Uszczypniesz mnie czy coś innego? Nie jestem pewny, czy nie śnię, skarbie.
Przywaliłam mu w twarz.
-Za co!? - warknął, trzymając się za obolały policzek.
-Powiedziałeś "czy coś innego" - odparłam z lekkim uśmiechem. - I nie mów do mnie "skarbie". Tak w ogóle, Jestem Lily Evans - przedstawiłam się.
-James Potter.
-Ej, halo! Może wreszcie przestaniesz gadać i skończysz machać tymi patykami, rudy dziwolągu? - rzekła złośliwie Tunia.
-Dobra, dobra. - wzięłam pierwszą lepszą paczuszkę bez pozwolenia właściciela sklepu i otworzyłam ją. Wyjęłam z niej patyczek, który najprawdopodobniej był różdżką i machnęłam nim.
Z jego końca poleciały czerwono-złote iskry.

***

Przepraszam za prawie tygodniowe opóźnienie! Lenistwo...

*Są - Lily była zbyt ufna i nie pomyślała, że obcej osobie nie mówi się o takich rzeczach. Ehh.
**Panie mają pierwszeństwo - kto czytał Igrzyska Śmierci, ten wie ;D

poniedziałek, 20 stycznia 2014

1. Koniec początkiem.

-Wszystkiego najlepszego, Luize! - krzyknęła czarnowłosa Dominica.
-Spełnienia marzeń! - wrzasnęła blond Victoria.
-Miłości! - zaśmiała się szatynka, której włosy sięgały ramion, a imię jej brzmiało Gabrielle.
-Pieniędzy! - ryknęła Denise, która miała włosy przefarbowane na kolor turkusowy.
-Abyś wreszcie się ze mną umówiła! - to był Max, blondyn, który ciągle mnie próbuje zaprosić na randkę.
-Szczęścia! - krzyknął Will, brunet, który był przyjacielem Maxa.
-Utrzymania swoich świetnych wyników w nauce! - wrzasnął Rory, którego włosy miały podobny odcień rudego, co moje.
-I dużo czekolady - powiedział Eric, gruby szatyn.
-Dzięki... ale wiecie, że nie lubię urodzin.
-Lu! Lepiej bierz się za rozpakowywanie prezentów! - wykrzyknęli (prawie) chórem.
-Dobra, dobra... - nagle coś - a raczej ktoś - złapał mnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Oczywiście był to Max.
-Ile razy mam ci mówić, abyś ze mną nie zadzierał, Wright!? - syknęłam i kopnęłam go prądem. Jak zwykle.
-Lu, uspokój się! Nie musisz od razu używać swoich mocy...
-Mocy? Przecież to był tylko ułamek moich umiejętności!
-Ale skromności to już nie opanowałaś - uśmiechnął się.
-Niestety, ale nie - pokazałam mu język.

***

Trzydziesty października roku 1960. Jednym ten dzień był obojętny. Jednak pewna kobieta w szpitalu płakała ze szczęścia trzymając swoją nowo narodzoną córeczkę. Niestety nie dla wszystkich ten dzień był szczęśliwy, bowiem pewne grono osób opłakiwało dawną przyjaciółkę, której koniec nadszedł tego właśnie dnia. Luize Wright - tak, tak, żona Maxa Wrighta - umarła. Jednak została na tym świecie. Pewnie pomyślicie, że w sercach jej bliskich. Nie! Właśnie niemowlę, które urodziła rudowłosa kobieta w jednym z szpitali posiadało jej duszę. W ten sposób koniec stał się początkiem nowego życia.

niedziela, 19 stycznia 2014

Witajcie.

Witam, witam, Jestem Kuri/Kurisotairu-me/Kurisałkę/Sawaii/Em/Autorka/AŁtorka/Dużo tego jeszcze było.
Na tym blogu opisywać będę przygody Lilyanne Evans i mam nadzieję, że nie stworzę z niej kolejnej Mary Sue.
Przedstawiam Wam swoją wenę: Venessę i jej brata(brak weny): Braktosza.
Mam nadzieję, że się Wam spodoba. :)
Kuri.